Często bywa tak, że nie mamy czasu i okoliczności, aby śledzić wszystkie wschodzące kinowe nowości, stąd sposobność obejrzenia wyczekiwanego filmu nadarza się znacznie później i nierzadko przypadkowo. Z dużą radością i ekscytacją zasiadamy potem to wyczekiwanego seansu, ale już bez nadmiernego nakładu oczekiwań, wymuszanych medialną nagonką i potokiem recenzji erodujących premiery.
Takie czyste kinowe doświadczenie pozwala na dostrzeżenie pewnych niuansów, które mogą umykać widzowi na skutek chwilowej mody i fascynacji danym tytułem, którą można ograniczyć jako popularny w ciągu ostatnich lat hype. Całkiem zdrowo jest czasami poczekać z obejrzeniem głośnej produkcji filmowej, aby dać środowisku odpocząć i samodzielnie podejść do kwestii oceny.
Z nieskrywanym zadowoleniem podszedłem w ten właśnie sposób do seansu Doktora sen, którego sposobność nadarzyła się dla mnie w ostatnim czasie za pośrednictwem netflixa. Bez zbędnego analizowania tematu, uzbrojeni wyłącznie w kilka skromnych opinii znajomych zobaczyliśmy to nowe Lśnienie, a moją własną opinią na jego temat chciałbym podzielić się z Wami w tym wpisie.
Symetria Lśnienia
Doświadczeniem, które najbardziej wpłynęło na mój odbiór oryginalnego Lśnienia wyreżyserowanego przez wielkiego Stanleya Kubricka, było wyjątkowo pedantyczne podejście do kwestii budowania kadrów, które w połączeniu z perfekcyjnym doborem planów zaowocowało ponadprzeciętnym porządkiem i wyjątkową symetrią świata przedstawionego.
Umiłowanie reżysera i scenografa do wysoce kontrastujących geometrycznych wzorów i form było nader widoczne i sprzyjało w budowaniu uczucia grozy. To jeden z najważniejszych zabiegów, zaraz po odpowiedniej muzyce, po jakie sięgali twórcy horrorów i thrillerów w latach 80-tych, a który wypierany jest aż do dzisiaj z innych gatunków filmowych przez CGI i zabiegi montażowe.
Kino grozy pod tym względem jest reliktem dawnej epoki, w którym królują stare techniki, stąd też Mike Flanagan – reżyser Doktora, postanowił uderzyć w znane fanom Lśnienia tony. Moim zdaniem naśladowanie Kubricka nie jest niczym złym, ponieważ obecnie jeszcze wielu twórców filmowych czerpie z dorobku tego świetnego reżysera i pewne elementy wciąż ogląda się świetnie.
Powiem nawet więcej – w dobie rebootów to genialne wręcz, że zdecydowano się w dzisiejszych czasach na tak wierne zaakcentowanie kontynuacji kinowego hitu sprzed niemal 40-tu lat, stosując właśnie pewne charakterystyczne dla owej produkcji zabiegi, które być może przeszły już nawet do popkultury i stały się memami w swojej tematyce…
… tylko trzeba to robić dobrze.
Nie twierdzę, że kult kontrastujących braw i symetrii został tutaj zepsuty, jednak sądzę iż bardziej wyrafinowani fani gatunku mogliby na tej płaszczyźnie oczekiwać od produkcji nieco więcej oryginalności. Zamiast tego zaserwowano nam kalkę z filmu z 1980 roku, pokazując próby odwzorowania planów i kadrów w nowym, bez wątpienia ładniejszym formacie. Technologia tworzenia filmów posunęła się znacząco do przodu i tylko kinowi ignoranci nie byliby tego w stanie potwierdzić, stąd dziwi mnie tak usilne próbowanie zrobienia czegoś klasycznego i ikonicznego na nowo, tylko dlatego, że dysponujemy obecnie lepszym sprzętem do kręcenia i montażu.

Żal mi trochę, że producenci nie pokusili się o podjęcie większej inicjatywy i przeniesienie kubrickowskiego stylu do nowych scen, a tylko ograniczyli go do retrospektywnych odniesień do oryginalnego Shining.
REDRUM King

Nie chcę tutaj obrazić wiernych czytelników prozy Stephena Kinga, ponieważ jest to niekwestionowany lider wśród twórców literatury grozy i również na łamach niniejszego bloga nikt mu tego tytułu odbierać nie będzie *przyklepane*. Zatem formalności mając już za sobą, chciałbym powziąć pewne rozważanie pod tytułem: „A co gdyby tak olać książkę i pociągnąć w filmie historię niezależną od Lśnienia?”.
Jeżeli jeszcze jakimś cudem tu jesteś i to czytasz, to przynajmniej mam pewność, iż mamy oboje świadomość znajdowania się sferze hipotetycznych dywagacji i fikcji, ponieważ nie oceniam tutaj historii wymyślonej przez Kinga, tylko zastanawiam się luźno nad fabułą jej ekranizacji.
Tutaj doszedłem do dość prostego i zapewne powierzchnego wniosku, który urodził się w mojej głowie tuż po skończonym seansie, ale po późniejszej wnikliwej analizie uznałem, że wart on jest przedyskutowania z innymi.
Nie przeciągając dłużej, sądzę iż Doktor sen byłby w stanie obronić się bez Lśnienia. Wyobraźmy sobie, że główny bohater grany przez Ewana McGregora nie jest tym małym niewinnym chłopczykiem z mroźnego hotelu, a na jego życie nie dybał w przeszłości Jack Nicholson z siekierą. Postawmy go w obliczu całkowicie świeżego odkrycia świata nadprzyrodzonego, w którym pojawiają się zupełnie nowe i niezależne od klasycznej historii postaci, stanowiące dla tego bohatera śmiertelne zagrożenie.
Uważam, że idea zorganizowanej grupy „pochłaniaczy dusz”, którą zbudowano na silnej podstawie aktorskiej i umiejętności kreowania osobowości, jaką w znakomity sposób przedstawiła Rebecca Ferguson, jest świetnym fabularnym trzonem, który nie potrzebuje już tak ordynarnego odniesienia do klasyka.
Po raz wtóry nasuwa mi się wniosek, że wierne kopiowane oryginału i zapychanie czasu ekranowego retrospekcjami nie zawsze jest najlepszym rozwiązaniem, a kurczowe wodzenie fabuły za książkowym pierwowzorem może jedynie przynieść efekt przesytu i minięcie się ze złotym środkiem.
Doktor Śpioch to sam w sobie wystarczająco dobry materiał na film…
… i zdecydowanie obroniłby się tutaj sam, bez zbędnego przypominania widzom tematu sprzed 40-lat i utrwalaniem go skopiowanymi jeden do jednego kadrami. Osobiście zasypałbym znany wszystkim hotel 40-metrowym zwałem śniegu i lodu i tam pozostawił, bez podejmowania próby walki z demonami przeszłości – było minęło.
Teraźniejsza historia jest na tyle ciekawa i dobrze poprowadzona, że broni się sama i stanowi wystarczającą oś do kapitalnego filmu, który mógłby być bardziej kingowski niż sam King.
W pigułce.
Osobiście oceniam tą produkcję wysoko, ponieważ ani na chwilę, że nie nudziłem, a tempo akcji nie pozwalało mi nawet na moment spojrzeć na zegarek, co już jest sporym sukcesem. Estetyka zdjęć i silna obsada są niewątpliwymi atutami filmu, jednak pierwotne podejście do niego w odniesieniu do klasycznej części, finalnie jednak okazało się przeciwne w skutkach, co odczułem fabularnym przesytem.
Zachęcam do opisywania w komentarzach swoich własnych spostrzeżeń na temat Doktora Śpiocha – zwłaszcza jestem ciekaw opinii fanów książek Kinga, którzy przed seansem mieli okazję przeczytać historię w oryginale. Polecajcie mi również inne tytuły na przyszłość 😉